::: MENU :::

książkowo

tym razem

Ksieyc nad Bretania

Postanowiłam połączyć swoje dwa blogi, więc moja najnowsza książkowa recenzja pojawia się już tu. A co? Nie mogę? Pewnie, że mogę. Do dzieła więc!

Niedawno ukazała się na polskim rynku kolejna książka Niny George pt. „Księżyc nad Bretanią”.
To świeżuteńka nowość. Dziwnym trafem sięgnęłam po nią. Dlaczego dziwnym? Bo jakiś czas temu przeczytałam jej pierwszą książkę „Lawendowy pokój, do czego zachęciły mnie wysłuchane / przeczytane pozytywne opinie. Sięgnęłam z wielkim zapałem i… zapał nie dał rady. Książka jest smutna, choć rzeczywiście piękna. Nie tego szukałam. Ale jak już sięgnęłam, to skończyć musiałam, bo nie lubię zostawiać za sobą niedokończonych historii. Kilka słów zatem o książce, gwoli wyjaśnienia.
Jean Perdu ma 50 lat, księgarnię na barce i niespotykany dar dobierania odpowiednich książek do nastroju i sytuacji danego człowieka. Umie mówić „nie”, umie nie sprzedać książki za wszelką cenę i od ponad 20 lat ma zamknięte serce na życie i samego siebie.  Splot nieprzewidzianych okoliczności zmienia Jeana, zmienia życie, które wybrał. I Jean wyrusza w przedziwną podróż, która pomoże mu odzyskać siebie.
Smutek, smutek, smutek. To przebija z tej książki. Ale też miłość do słowa. Nie tylko u głównego bohatera. Spotykamy całą plejadę postaci, które poznajemy na chwilę, albo na ciut dłużej, i z których każda jest bardzo charakterystyczna. I jeśli ktoś nie odłoży tej książki w połowie, zmęczony smutkiem, tęsknotą i żalem, to dostanie ciepłe zakończenie, podnoszące na duchu i wywołujące uśmiech duszy.

Mając więc w pamięci niekoniecznie urzekający mnie „Lawendowy pokój” trochę dziwnym trafem był fakt, że jednak zdecydowałam się otworzyć „Księżyc nad Bretanią”. Zdecydowałam się, a kiedy tak się stało, to żałowałam, że muszę odłożyć ją, żeby pójść spać, pojechać do pracy, ugotować obiad…
Bo ta książka jest zupełnie inna. No prawie. Wiadomo, ta sama autorka, ten sam styl, to czuć, ale atmosfera książki… jest urzekająca i porywająca. Naprawdę.
Przeczytałam ją w ubiegłym tygodniu, a ona wciąż we mnie siedzi. Wciąż żałuję, że już się skończyła, wciąż tkwi we mnie ochota, by spakować się i pojechać do Bretanii (!!). Wciąż mam ją w głowie i wcale nie chcę jej stamtąd wyrzucać.

O czym jest? O kobiecie. Która ma 60 lat i postanawia się zabić przy okazji bytności w Paryżu. Nie wychodzi jej (całe szczęście). W szpitalu, dokąd zabrano ją po nieudanej próbie samobójczej, znajduje mały kafelek z pięknym widokiem i pod wpływem chwili postanawia odnaleźć to miejsce. I tak czyni. Wychodzi ze szpitala i wydaje się, że wszystko ją prowadzi w miejsce z obrazka, do Bretanii. A kiedy tam dociera, zaczyna… zaczyna po prostu żyć. I być. I choć wciąż jest w niej strach przed tłamszącym ją mężem, od którego odeszła, choć jest w niej strach przed samą sobą, to jednak coś ją pcha do przodu, ku życiu. I Marianne wybiera życie.
Podobnie jak w poprzedniej książce, oprócz głównej bohaterki, spotykamy całe „stado” innych ludzi, choć tu pojawiają się na dłużej, bo nie jest to zdecydowanie powieść drogi. Więc towarzyszą Marianne w odkrywaniu siebie samej, podtrzymują ją lekko i bez przymusu na drodze, którą wybrała. Co więcej chronią ją, bo zdążyli pokochać ją, jej dobre serce i to, co przyniosła do ich wioski, to, co w nich wyzwoliła.

I tak, jak „Lawendowy pokój” był przeraźliwie smutny, tak „Księżyc nad Bretanią” jest naładowany pozytywną energią, wiarą, niemal magią dobroci. I pewnie dlatego wciąż we mnie tkwi ta historia, no i ta Bretania… eeech…

I na koniec muszę przyznać, że to, co mi się podoba w obydwu książkach Niny George to fakt, że uczyniła bohaterami ludzi starszych, nie młodych, przed którymi całe życie, którzy pędzą przez życie z siłą rozpędu i biorą wszystko jakby im się należało. Nie. Bohaterami są ludzie starsi, po przejściach, nie powiem u schyłku wieku, ale z całą pewnością w wieku, gdzie człowiek częściej się zatrzymuje, by spojrzeć w dal, w siebie i wokół siebie.

Podsumowując szybko i krótko: „Księżyc nad Bretanią” – koniecznie do przeczytania, nie tylko dla kobiet. A Bretania – może… kiedyś.

*** załączone zdjęcie okładki pochodzi z serwisu lubimyczytac.pl

Ten wpis został zamieszczony w kategorii literatura, posiada tagi książki, recenzja i był prawdziwy na dzień 19 Maj 2015

Komentarze do wpisu

Komentarze

Jeszcze nikt nie skomentował tej strony.

Komentarze w kanele RSS dla tego wpisu | Subskrybuj kanał RSS dla całego serwisu