::: MENU :::

o schematach, wieku i rodzinie

wieczorową porą

paper family2

Od razu uprzedzam: ten tekst będzie bardzo osobisty. Jeśli więc ktoś nie ma ochoty na personalne wynurzenia, proszę nie czytać.

Nie zdradzałam tutaj ile mam lat… dość powiedzieć, że jestem z pokolenia, które zna zależność pomiędzy ołówkiem a taśmą magnetofonową (i mam nadzieję, że czytający to zdanie nie zapytają co to jest taśma magnetofonowa…). To oznacza oczywiście, że zostałam wychowana zdecydowanie inaczej niż obecne dzieci / młodzież. Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że nikt mi (nam) wtedy nie mówił, do czego mamy prawo, co możemy, że możemy wymagać, że możemy wybierać…
Nie obrażając ówczesnych (w tym moich) rodziców, czasami mam wrażenie, że prześlizgnęliśmy się przez jeden z najważniejszych okresów życia – okres dojrzewania. Niezauważenie, no może nie do końca, ale bez większego zainteresowania ze strony naszych wiecznie zajętych (inaczej niż teraz) rodziców. No dobrze, może nie wszyscy moi rówieśnicy tak mieli. Nie wrzucam mego całego pokolenia do jednego worka. Z całą pewnością tak było w moim przypadku. Oraz w przypadku wielu moich bliskich znajomych, co pozwala mi na pewną swobodę generalizowania.

Rozwój duchowy? Co to? Dojrzewanie wewnętrzne? Odkrywanie i rozwijanie siebie, swoich możliwości? Kto by miał czas wtedy się tym zajmować? Jakoś wyrośliśmy, trochę wychowała nas szkoła, trochę podwórko, trochę różne organizacje… I jakoś poszło. Potem wkroczyliśmy w dorosłość i już. Wychowane dzieci? A jakże by inaczej.
Rysuje się dość ponury obraz, prawda? Nie było aż tak strasznie, w końcu większość z nas wyszła na ludzi… A jednak piszę ten tekst, żeby powiedzieć o kilku rzeczach. Wtłoczono nas w schematy życia, zapewne bezmyślnie trochę, bo przecież innego wyboru nie było. I schemat ten przyjął się w życiu moim, moich znajomych, bliskich i dalszych. To widać. Po prostu. Powiedziano nam, że powinniśmy to i tamto, że tak wypada, że tak trzeba i już. Nie wdawano się w długie dysputy, rozmowy i tłumaczenia. Nie mówiono „idź i odnajdź siebie”, „bądź sobą”… ba nawet do tego nie zachęcano. Kiedy tak sobie patrzę na to z perspektywy czasu, to trochę mi szkoda, że tamten czas był taki niezauważony. Nie sprawiałam rodzicom kłopotu? Cudownie. Uczyłam się wystarczająco dobrze, by nauczyciele nie zawracali im głowy? Pięknie. Wyfrunęłam z domu i usamodzielniłam się? Uffff.

I nie umiem powiedzieć dokładnie jak, kiedy i dlaczego doznałam oświecenia. Nie powiem, że to było jak nagła iluminacja, która spowodowała przebudzenie i pragnienie czegoś więcej.
Nie było tak. To było raczej jak powolne dojrzewanie do tego czegoś więcej. I małe tąpnięcie w głowie, najpierw gdzieś z tyłu, potem dobitniej: mogę inaczej. To nie dla mnie. Nie chcę być ślepo posłuszna. Nie chcę nieść bagażu czyichś doświadczeń na swoich plecach. A przede wszystkim: nie muszę! Mogę myśleć o sobie. Mogę lubić siebie. Mogę rozpieszczać siebie. Mogę dbać o siebie. I niech nazywają to jak chcą. Egoizmem, samolubstwem. Mam to w nosie. To moje życie i nikt nie będzie mi mówił jak mam je przeżyć. Nie musze targać za sobą ciężaru tego, co ktoś inny chce na mnie zrzucić. Mogę powiedzieć „nie”. Co więcej, mam do tego prawo, nawet jeśli moja odmowa kogoś zaboli.

Nie było rozbłysku w głowie. Nie było nagłego przebudzenia i okrzyku „EUREKA!”
Był powolny proces. Uczenie się siebie. Pozwalanie sobie na świadomą egzystencję. Rozszerzanie swojej „tylko” egzystencji do dojrzałego bycia. Długi, powolny proces.
I tak oto jestem tym, kim jestem.

Nie oceniam pokolenia mojego, ani moich rodziców. Tak naprawdę to kim jestem zawdzięczam właśnie moim rodzicom. Temu, że byli dobrzy, wyrozumiali, trochę wymagający (na swój sposób). Że kochali mnie (i kochają nadal) tak jak tylko potrafią. Że mi ufali i nie niszczyli mojej osobowości, gdy zapragnęłam iść swoją drogą. Że pozwolili na to i nie wtrącali się ze swoimi pouczeniami za często, a jeśli już się to zdarzało, to potrafili przyjąć moje „nie, chcę to zrobić po swojemu” a czasami nawet „mamo, tato, wiem lepiej!” I może ich to bolało, może ich boli nadal. Ale dają mi tę wolność… I za to dziękuję. Bo bycie rodzicem to trudna sztuka. Od pewnego czasu wiem coś o tym.


*** zdjęcie pochodzi z serwisu freeimages.com

Ten wpis został zamieszczony w kategorii z życia wzięte, posiada tagi kobieta, mężczyzna, dziecko, rodzina, emocje, mama i był prawdziwy na dzień 12 Styczeń 2016

Komentarze do wpisu

Komentarze

Jeszcze nikt nie skomentował tej strony.

Komentarze w kanele RSS dla tego wpisu | Subskrybuj kanał RSS dla całego serwisu