::: MENU :::

klimat wakacyjny...

czyli jak dobrze być w domu.

DSC 6887

Po 4 dniach dość męczących wakacji usłyszałam, że jak się ma dziecko, to na wakacje się jeździ bez dzieci. Ha. Jak Myśliciel Rodina zadumałam się nad tym… Jeszcze raz ha. Jak tak pomyśleć, to w sumie jest w tym jakiś sens.

Pomyślmy:

Dzień 1: wyjazd.
Pakowanie. My to tzw. pikuś. Ale ten cały bajzel Ukochanego Syna… o matko z córką. Po prostu.
Zabawki, trochę trzeba. Nocnik, wszak Dziecko jest w trakcie nauki – wiadomo, na tydzień przerywać bym nie chciała… Kaszki. Wafelki. Jedzenie. Miseczki. Łyżeczki. Widelce. Chusteczki. Pieluchy. Ręczniki. Waciki. I inne. Wózek. Może się przyda. I choć zajmuje pół bagażnika to jednak jedzie z nami. Jakieś maty. Basen nad jezioro. Buty. Ubrania. Ale powiedzmy sobie szczerze, ubrania to akurat najmniejszy bagaż z tego wszystkiego.
Pakowanie zajmuje pół dnia. W końcu ruszamy. Uffffff…

Dzień 2. Jesteśmy na miejscu. Pogoda dopisuje. Pobudka o 6 rano. Kiedy błagalnym tonem proszę Syna, żeby jeszcze trochę pospał, ten macha rączką w stronę łazienki, mówiąc „ta” (co w moim mniemaniu oznacza „tam”) i postękuje. Zachęcona takim wyrażeniem potrzeb zrywam się z łóżka, pędzimy do łazienki. I cudnie jest. Jak obiecał stęknięciem, tak zrobił.
Poza tym Ukochany Syn zbuntował się już przy śniadaniu, bo jak to – siedzieć w krzesełku dla dzieci? No przecież nie ma mowy i on będzie siedział normalnie przy stole, na dorosłym krześle. To nic, że broda mu sięga ledwie nad stół i że nie jest mu wygodnie. Nieważne, siedzi jak dorosły. Zadowolony i basta.
Przy obiedzie kolejny bunt. Jeść nie będzie. Matka lekko się denerwuje, ale odpuszcza, bo w końcu nie będę go zmuszać, na siłę mu wpychać żarcia, przestawi się chłopak, jutro będzie lepiej. A że zjada owoc w postaci banana, zagryza wafelkiem i jabłkiem, nie narzekam. Jutro będzie lepiej.
Dzień mija w miarę spokojnie. Jeździmy rowerami. Trochę się lenimy, w miarę możliwości, bo Dziecko jednak wymaga ustawicznego nadzoru, ale jesteśmy we dwoje, więc dajemy radę.

Dzień 3.
Nie różnił się za bardzo od dnia poprzedniego. Rowery. Bieganie za Synem. Za to przy obiedzie – ciach, zupa zjedzona. Tyle dobrego. Drugie danie nie ruszone co prawda, ale ta zupa zamknęła matce spust z narzekaniem. Dziecko głodne nie chodzi.
Jako że pogoda dopisuje wybieramy się poplażować. Wyciągamy cały majdan, basenik, maty, koce, ręczniki, zabawki, pielucha, ja obowiązkowo zabieram kindle’a z postanowieniem poczytania, woda i jeszcze stado innych rzeczy, o których już pewnie zapomniałam.
Plażowanie kończy się jednak szybciej niż się zaczęło. Owszem, Syn pochlapał się w basenie, ale trzeba było mu asystować, więc czytanie pozostało w sferze marzeń. Poza tym nie trwało jakoś spektakularnie długo, bo nadciągnęło chmurzysko. Zwijamy majdan z mocnym postanowieniem plażowanie następnego dnia już od rana.

Dzień 4.
No i plażowanie było od rana. OMD zaproponował przejażdżkę łódką, niestety Ukochany Syn oprotestował łódkę, wiec zostaliśmy na pomoście i obserwowaliśmy tylko jak OMD wsiada do łódki i … wypada z tejże prosto do jeziora. Że ja się śmiałam… normalka. Ale że Dziecko rechotało w głos…? Cudo.
Jak już OMD się ogarnął, popłynął jednak, a ja żałowałam, że bez nas.
Plażowanie też nie należało do najdłuższych, ponieważ nadeszła pora drzemki Ukochanego Syna i niestety – trzeba było zwijać się do pokoju, żeby go położyć spać. Oczywiście mój misterny plan opalenia choć odrobinę moich śnieżno-białych nóg spalił na panewce z przyczyn wiadomych.
Przy obiedzie – meeega awantura. Ukochany Syn nie chciał jeść. Matka już zaczęła dostawać świra pt. jak to moje dziecko nie je, będzie głodne itp. W końcu odpuściłam. Inni goście patrzyli na nas z wyraźnym politowanie. Ale co tam.

Dzień 5.
Rano rowery. Przy obiedzie awantura. Normalka.
A zatem wyprawa do pobliskiego miasteczka po serki Danio dla Dziecka, bo przecież obiad znów nie zjedzony.
Przed kolacją upadek Syna na chodnik. Głowa obita. Awantura też, bo nie pozwolił sobie przyłożyć nic zimnego.
Guz we wszystkich kolorach tęczy.
Czuwanie do później nocy czy nie będzie jakiejś reakcji na ten upadek, choć nie uderzył się mocno.
Dziecku chyba zmienimy imię na Awanturka.

Dzień 6.
Ostatni pełny dzień pobytu. Robimy bardzo ładny dystans rowerowy.
Przy obiedzie awantura osiąga rozmiar do tej pory nieznany. Uciekam zostawiając Syna z OMD.

Dzień 7.
Wyjeżdżamy do domu. Właściciele oddychają z ulgą błogosławiąc fakt, że mają już odchowane dzieci.
W domu Ukochany Syn bez najmniejszego protestu zjada obiad. :-)
Kurtyna.

Na razie nie myślę o wakacjach. Mam swoją kanapę. Błogość. Syna z apetytem.
Mam kolejny rok, żeby się przygotować psychicznie na wakacje. Bo jeszcze nie dorosłam do etapu wyjazdu bez Dziecka.

DSC 6686 DSC 6690 DSC 6695 DSC 6697 DSC 6781 DSC 6815 DSC 6816 DSC 6876 DSC 6880

Ten wpis został zamieszczony w kategorii wypoczynek, dzieci, z życia wzięte, posiada tagi kobieta, mężczyzna, dziecko i był prawdziwy na dzień 1 Sierpień 2014

Komentarze do wpisu

Komentarze

Jeszcze nikt nie skomentował tej strony.

Komentarze w kanele RSS dla tego wpisu | Subskrybuj kanał RSS dla całego serwisu